Poranek kojota




Słońce jeszcze nie wzeszło nad pustynią, gdy obudziło mnie wycie kojota. Leżałem na swojej improwizowanej poduszce, chłonąc nocne chłody i wsłuchując się w oniryczne dźwięki. To był dziki i piękny głos, dobiegający z daleka, z nieznanego mi miejsca.
Wstałem i wyszedłem z namiotu, stając twarzą w twarz z rozległą, nieokiełznaną pustynią. Wschodni horyzont jaśniał słabym blaskiem, zapowiadając nadejście nowego dnia. Kojot nadal wył, jego głos unosił się w powietrzu jak magiczne zaklęcie.
Podszedłem do krawędzi obozowiska i spojrzałem w dal. Słońce właśnie przebijało się zza horyzontu, malując niebo na różowo i pomarańczowo. W oddali zobaczyłem samotną sylwetkę kojota, który stał na szczycie wzgórza.
Jego wycie było żałosne, przepełnione tęsknotą i samotnością. Czułem, jak jego emocje przenikają mnie, wywołując własne wspomnienia o utracie i żalu.
Stałem tam i patrzyłem, jak kojot wyje w obliczu wschodzącego słońca. Wiedziałem, że to symbol nadziei i odrodzenia, mimo bólu i cierpienia, które doświadczył.
Wziąłem głęboki oddech, wdychając świeże poranne powietrze. Wycie kojota ucichło, zastąpione przez odgłosy budzącej się pustyni. Wiedziałem, że nadejdzie nowy dzień, pełen nowych wyzwań i możliwości.
Ale tego ranka nie zapomnę nigdy. To było poranek, w którym usłyszałem kojota, dzikiego i pięknego stworzenia, wyjącego z tęsknoty i nadziei. I to było poranek, w którym przypomniałem sobie, że nawet w najciemniejszych chwilach zawsze jest iskierka światła.